Dodana: 7 wrzesień 2009 07:45

Zmodyfikowana: 7 wrzesień 2009 07:45

Ryba mojego życia!

15 sierpnia – wielkie święto państwowe i kościelne. Właśnie mija 89 rocznica ,,Cudu nad Wisłą”. Jestem od dnia poprzedniego na kilku hektarowym łowisku ,,TOMCIO” na Roztoczu, własność mojego przyjaciela Tomka i znanego tomaszowskiego adwokata.

Łowiłem na nim tydzień, wcześniej z bardzo mizernymi efektami, kilka zgrabnych płoci i jeden karaś. Jestem pesymistycznie nastawiony, gdyż przyjaciel powiedział mi, że od wiosny nikt nic konkretnego nie złowił, pomimo wielu prób. Łowiska nigdy nie spuszczano, istnieje od 10 lat i wpuszczono do niego wiele ton ryb. Przyjaciel twierdzi, że to efekt występujących na tym terenie wydr i masowego kłusownictwa zarówno wędkarskiego, jak i sieciowego. Nocuję w domku sam z moim przyjacielem Kajtkiem (mieszańcem pudla i welshterriera). Żona wybrała nocleg u mamy w oddalonym ok. 1,5 km rodzinnym domu.

Wstaję o godz. 3.30 z nastawieniem na złowienie dużego karpia, których kilka spławiających się widziałem poprzedniego dnia. Zaglądam do siatki do moich kilku płoci złowionych na żywca poprzedniego dnia. Okazuje się, że żyje tylko jedna duża ok. 200 g. Zakładam ją na wędkę szczupakowo - sumową na tzw. żywca zarzucam, kładę ją na pomoście i idę ok. 150 m na swoje łowisko karpiowe. Po dojściu i zarzuceniu wędki na karpia przypominam sobie, że jednak nie zabrałem z samochodu siatki ani podbieraka. Jednak nie wracam się – bo jestem przesądny i obawiam się, że jak wrócę to już dzisiaj nic nie złowię. Po kilku minutach następuje klasyczne branie i odjazd ryby, zacinam i czuję spory ciężar. Ryba jednak nie wyciąga zbyt dużo żyłki, więc domyślam się, że to albo niewielki karpik albo spory karaś. Okazuje się, że to drugie. Po kliku nawrotach podciągam do brzegu ok. 1 kg karasia, którego próbuje wziąć ręką. Przy drugiej próbie karaś się wyhacza i odpływa, a ja stoję jak „ten głupi na weselu”, plując sobie w brodę, że nie chciało mi się wrócić po podbierak. Na szczęcie za chwilę mam na wędce takiego samego karasia i historia prawie się powtarza z tą tylko różnicą, iż będąc pewny, że i ten drugi zszedł z haczyka – pomyliłem się, bo był zacięty głęboko. Po wyrzuceniu ryby ręką na brzeg, idę po podbierak i siatkę. W ciągu godziny mam jeszcze 4 brania karasi, które wszystkie już bez kłopotu wyjmuję. Przy wyciąganiu ostatniego, widzę, że coś ciągnie moją drugą wędkę. Rzucam na ziemię tę z karasiem, a na drugiej mam spory ciężar. Myślę sobie, no wreszcie mam swojego dużego karpia, którego obiecałem gospodarzom łowiska Tomkowi i jego żonie Ewie z nastawieniem, że zjemy uwędzonego. Po podciągnięciu kilku metrów, okazuje się, że ciągnę jakoś obcą dość grubą żyłkę na końcu z rybą. Tysiące myśli przebiegają mi  po głowie, a najgorsza to ta, że nie upilnowałem Tomka łowiska i jakiś ,,kłusol” wlazł mi w szkodę”. Zły jestem też na swojego psa Kajtka, gdyż zawiódł system wczesnego ostrzegania ,,Kajcio”. Podciągam na żyłkę rybę bliżej brzegu i widzę ogromnego szczupaka, który natychmiast odchodzi na głęboka wodę, prawie przecinając mi rękę, w której trzymałem żyłkę. Biegnę do swojej wędki szczupakowej i w sekundę wszystko rozumiem. Szczytówka kija zanurzona jest w wodzie, a cała żyłka wyciągnięta. Widzę swój spławik w odległości ok. 80 m stojącego przy wyspie. Zwijam cały zapas i pomostkiem przechodzę na wysepkę.

Tam okazuje się, że moja żyłka została zaplątana przez szczupaka za kilka palików na raz, a on poszedł sobie na moje karpiowo-karasiowe łowisko. Proszę sam siebie o maksymalną koncentrację zarówno fizyczną jak i psychiczną. Postanawiam wyciągnąć rybę na żyłkę – co wydaje się szalone ze względu na wielkość szczupaka. Jednak nie mam innego wyjścia, ponieważ wejście do wody i próby odhaczenia żyłki też wydają się tak odległe jak stąd do Księżyca. Po czwartej próbie docholowania go do brzegu widzę, że szczupak ma już wyraźnie dosyć i się poddaje. Podkładam od głowy niewielki podbierak, z trudem mieszczący szczupaka i wprowadzam go do niego. Oczywiście podbierak składa się, ale ja nie pozwalam rybie z niego uciec. Wyciągam ją na brzeg i sam sobie robię zdjęcie, gdyż mi nie uwierzą, że miałem taką rybę na wypadek jej ucieczki z siatki. Odcinam żyłkę od przyponu. Wkładam szczupaka do siatki i mam na dzisiaj dosyć łowienia ryb. Postanawiam odplątać zaplątaną żyłkę o pale. W tym celu wchodzę do wody w stroju Adama. Po kilku nieudanych próbach wreszcie mi się to udaje. Żyłka jest tak poskręcana, że robi mi się olbrzymie ,,gniazdo”, które rozplątuję przez ok. godzinę. W innym przypadku już dawno wyrzuciłbym ją do ogniska, ale teraz widzę, że to przynosi mi uspokojenie. System wcześniejszego ostrzegania ,,Kajcio” działa bez zarzutu, gdyż przez kilkaset metrów oszczekuje jadącego na rowerze za siatką ogrodzenia człowieka. Ciekawe czy nie przyjechał na zwiad. Sytuacja powtarza się, gdy rowerzysta wraca z lasu. Rozplataną żyłkę nawijam na kołowrotek, ale nie chce mi się na nowo wmontować zestawu – po prostu kończę łowienie i tyle. Jadę po szwagra do pobliskiego Łosińca. Razem robimy zdjęcia i teraz jestem naprawdę szczęśliwy, gdyż to jest moja złowiona jakże w przedziwnych okolicznościach największa ryba w życiu w złowieniu, której pomógł mi ktoś z ,,Góry”, w co święcie wierzę, bo to przecież rocznica cudu.
                                                       

Logo serwisu Twitter Logo serwisu Facebook