Chciałem zostać gwiazdą rocka
Paweł Małaszyński urodził się w Szczecinku, dorastał w Białymstoku, z którym wciąż czuje się bardziej związany niż z Warszawą. Mieszka w stolicy z żoną i dwuletnim synkiem
Rz: W wywiadach mówi pan, że aktorstwo było spełnieniem marzeń z dzieciństwa, ale zdawał pan na studia prawnicze. To kim pan w końcu chciał zostać?
Paweł Małaszyński: Aktorem, ale nie miałem odwagi, żeby stanąć przed komisją i ładnie powiedzieć wierszyk albo zaśpi
(...)
Nie ma pan przesytu pracą?
- Ostatnio zacząłem się nad tym zastanawiać i postanowiłem, że zrobię sobie po nowym roku krótką przerwę. Mam jednak świadomość, że wcale nie biorę wszystkiego jak leci - role, które przyjmuję, bardzo się od siebie różnią. Ale można oczywiście mieć lekki misz-masz, kiedy przechodzi się z postaci w postać z dnia na dzień...
Co pana pociąga w tym zawodzie?
- Możliwość transformacji. To, że mogę stać się kimś, kim nie byłem albo nigdy nie będę. Być w miejscach, których inaczej bym nie zobaczył. To wielka przygoda. Oczywiście, po skończeniu szkoły nauczyłem się, że jest to także bardzo ciężka praca i trzeba walczyć o siebie. A przede wszystkim trzymać się swoich zasad. Normalności. Równowagę daje mi rodzina. Wychowałem się w zwykłym blokowisku w Białymstoku. Nigdy nie myślałem, że chcę zrobić tzw. karierę. Wierzyłem i wierzę w przeznaczenie, los. Już dużym sukcesem było dla mnie dostanie angażu w warszawskim teatrze. Wiedziałem, że jeśli go dostanę, będzie mi łatwiej realizować marzenia względem telewizji i filmu. Do szkoły teatralnej trafiłem bardzo zielony. Wyobrażałem to sobie identycznie jak pewien znany aktor, który kiedyś o tym opowiadał - że wejdę na scenę, powiem wiersz, będzie czerwony dywan, kwiaty i zdjęcia. A wcale tak nie jest.
A jak jest?
- Ciężko. W tym zawodzie najtrudniejsze jest podejmowanie decyzji, które mogą zadecydować o dalszym być lub nie być. Od początku staram się skrupulatnie wybierać role, czego nauczył mnie Michał Kwieciński, reżyser "Białej sukienki", w której zadebiutowałem w roli księdza. Zrozumiałem, że tak właśnie chcę pracować. W produkcjach, w których będę całym sercem. Bo jeśli będę coś robił dla pieniędzy - a mogłem - to będę źle się z tym czuł. Unikałem tego. Nie dałbym wówczas z siebie wszystkiego. Udawałbym przed samym sobą, a oszukiwanie samego siebie to chyba najgorsze, co może być.
No tak... mówił pan, że w telenowelach by nie zagrał, ale w "M jak miłość" wystąpił.
- Ten epizod był rozpisany na 10 odcinków i dlatego poszedłem na casting. Poza tym postać Marcina, byłego chłopaka Hanki, podobała mi się też dramaturgicznie.
Deklaruje pan przywiązanie do Białegostoku, ale zamieszkał pan w Warszawie.
- Gdybym miał tam możliwość realizowania się zawodowo - nigdy bym stamtąd nie wyjechał.
Założył pan z kolegami zespół muzyczny Cochise. A teksty, które śpi
- Jesteśmy wielkimi fanami Audioslave, czyli mieszanki chłopaków z Rage Against The Machine i wokalisty Soundgarden Chrisa Cornella. Pierwszy singiel, który wypuścili na rynek, nazywał się " Cochise". Po nim odziedziczyliśmy nazwę zespołu.
Jak pan godzi granie w zespole z aktorstwem?
- Chłopaki mieszkają w Białymstoku i tam odbywają się próby. Jak jest nowy materiał, to dostaję go na mejla. Przyjeżdżam na próby, jak tylko mogę. I gramy.
To jest dla pana alternatywa dla zawodu?
- Wentyl bezpieczeństwa. Zawsze kochałem muzykę i kiedyś chciałem także - jak każdy facet - zostać gwiazdą rocka. A teraz spełniamy z kolegami tamte marzenia.
(...)
Czy był w pańskim życiu punkt zwrotny?
- W życiu prywatnym nie zbudowałem jeszcze tylko domu i nie posadziłem drz
A przeżył pan rozczarowania zawodowe?
- Wiele, jeśli chodzi o ludzi. Ale jeśli idzie o swoje wybory - nie.
Zmienił się pan od czasu debiutu?
- Myślę, że nie. Tyle że jestem bogatszy o pewne doświadczenia.
Cieszy się pan, że w portalu teatralnym w pańskiej rubryce nagrody widnieje tytuł: "Viva! Najpiękniejsi", zamiast laurów aktorskich?
- To jeszcze dopiszą teraz wyróżnienie od czytelników " Elle", które właśnie dostałem. To miłe nagrody, bo przyznawane przez publiczność. A do kategorii nagród aktorskich - mam nadzieję, że jeszcze trafię.
Dokucza panu popularność?
- Już przeszedłem ten kłopotliwy okres. Nie byłem na niego przygotowany i z początku nadmierne zainteresowanie widzów i mediów przytłoczyło mnie. Różne rzeczy wypisywano na mój temat. Bywało to przykre. Musiałem się przyzwyczaić i obrosnąć w grubą skórę. Co zrobić, ja sobie stawiam poprzeczki, a życie rzuca mi kłody pod nogi.
O czym dziś marzy Paweł Małaszyński?
- Żeby mieć chwilę odpoczynku.
rozmawiała Małgorzata Piwowar
Paweł Małaszyński w tym tygodniu w serialach "Oficerowie" (TVP 2, niedziela, godz. 20.00) i "Magda M." (TVN, niedziela, godz. 16.30 i wtorek, godz. 21.30). Urodził się w Szczecinku, dorastał w Białymstoku, z którym wciąż czuje się bardziej związany niż z Warszawą, w której mieszka z żoną i dwuletnim synkiem. Do szkoły teatralnej dostał się za trzecim razem. Nie były to zmarnowane lata, bo chwilę studiował prawo, ukończył też aktorskie L'art Studio w Krakowie, pracował w biurze paszportowym, był kelnerem. Wrocławską PWST ukończył w 2002 r. Dostał angaż w warszawskim Teatrze Kwadrat, na deskach którego zadebiutował w czerwcu 2003 r. podwójną rolą Trufaldina i Arlekinaw"Słudze dwóch panów" Carla Goldoniego w reż. Waldemara Matuszewskiego. Można go zobaczyć także w sztukach: "Szalone nożyczki", "Wszystko w rodzinie", "Nie teraz kochanie", "Ośle lata". W filmie zadebiutował rolą księdza Damiana w "Białej sukience" Michała Kwiecińskiego. Telewizyjni widzowie znają go przede wszystkim jako okrutnego gangstera Granda z "Oficera" i "Oficerów" oraz pełnego zalet faceta z "Magdy M.". Wystąpił w przedstawieniach Teatru Telewizji "Pamiętnik z powstania warszawskiego" i "Tajny agent". Mówi, że łatwo się wzrusza, płacze, oglądając bajki dla dzieci. Śpi
Fragmenty wywiadu z Rzeczpospolitej